Jakiś czas temu nawiązałem kontakt z jednym z wykładowców Uniwersytetu Wrocławskiego, wydziału historii, interesującego się jak i ja tematem służby domowej. Po wymianie wielu e-maili udało mi się namówić Panią Doktor Monikę Piotrowską-Marchewa (mam nadzieję, że dobrze odmieniłem nazwisko) na odpowiedzi na kilka moich pytań. Na wstępie muszę powiedzieć, że zaskoczyło mnie zaangażowanie – dawno nie widziałem, aby jakikolwiek wykładowca poświęcił swój cenny czas, dla osoby, która nie kształci się w tym kierunku, a zwyczajnie interesuje się tematem. Ale przejdźmy do rzeczy. Zapraszam do przeczytania unikalnego wywiadu na temat służby domowej w Polsce, przed I Wojną Światową.
Administrator Czarnobiały.pl (A): W artykule „O służących i ich pracodawczyniach w Warszawie początków XX wieku” przywołuje Pani, za Cecylią Walewską, postać Marcysi – dziewczyny opisującej w „Dzienniku” swoją pracę w charakterze służącej. Ja natomiast, na użytek tego wywiadu wykreuje postać Marianny, uroczej i zaradnej, acz pochodzącej z biednej wsi siedemnastoletniej dziewczyny, która to decyduje podjąć się pracę jako służąca w Warszawie. Zacznijmy od rzeczy z pozoru błahej, ale niezwykle istotnej. Jak ona się tam w ogóle dostanie? Na piechotę? Dorożką? Koleją?
Monika Piotrowska-Marchewa (M): Imię Marianna jest symbolem rewolucji francuskiej, więc może nieco utrudnić dziewczynie poszukiwanie pracy… Mówiąc jednak bardziej poważnie, jej chlebodawcy i tak nadadzą jej imię, z jakim będzie im najwygodniej: zatrudniając się u nich zostanie więc Kasią, Marysią albo Basią. Jeśli umiałaby dobrze gotować – co wśród młodych dziewczyn ze wsi było rzadkością, a dobre kucharki były wówczas na wagę złota – mogłaby być może swoje imię w pracy zachować. Marianna najprawdopodobniej przyjedzie do Warszawy koleją. Opuszczając rodzinny dom ze skromnym dobytkiem w podręcznym bagażu, najpierw jednak będzie musiała dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej. Co uczyni furmanką, albo pieszo. Rowery były już wówczas w użyciu, ale w miastach i miasteczkach.
A: Po dotarciu do miasta, dokąd mogłaby się udać w poszukiwaniu pracy? Marcysia swoją pierwszą posadę znalazła za pośrednictwem kantoru. Można by też popytać w maglu, bądź u stróżów. A gdyby ta metoda zawiodła, gdzie Marianna powinna się udać? Do księdza? Czy istniało coś w tamtych czasach jak urzędy pośrednictwa pracy?
M: Zgodnie z ówczesnym prawem – a warto przypomnieć, że około 1900 r. Warszawa była miastem leżącym na zachodnich rubieżach Cesarstwa Rosyjskiego – pośrednictwem pracy dla służby domowej, jej „stręczeniem” jak ówcześnie mawiano zajmowały się właśnie wspomniane kantory, czyli biura. Prowadzić je mogły osoby prywatne, po uzyskaniu stosownej koncesji, albo stowarzyszenia różnego typu. Marianna mogła udać do poleconego jej kantoru, ale także do Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, gdzie pokierowano by ją dalej. Istniały też już wówczas zawodowe organizacje żeńskiej służby domowej: Stowarzyszenie Katolickie św. Zyty w Krakowie (ale to był zabór austriacki) oraz Stowarzyszenie Sług Katolickich (w Warszawie) – tworzone przez same służące, jednak pod patronatem księży i zaangażowanych społecznie pań. Stowarzyszenia te także pośredniczyły w poszukiwaniu pracy, chroniąc przy tym swoje członkinie. Prowadziły schroniska udzielające za drobną opłatą gościny świeżo przybyłym ze wsi dziewczynom. Wydawane na przełomie wieków poradniki i prasa dla służby przestrzegały przed korzystaniem z usług niepewnych „stręczycielek”, przed rozmaitymi oszustami spotykanymi na dworcach, przed wpadnięciem w ręce „handlarzy kobiet”. To było realne zagrożenie, wiec ostrzegano przed poszukiwaniem pracy bez przygotowania i bez żadnych znajomości, za pośrednictwem nieznanych biur i anonsów umieszczanych w gazetach.
Służące w Warszawie (i nie tylko tam) podlegały poza tym nadzorowi policji, na równi z prostytutkami. Zobowiązane były posiadać specjalne książeczki służbowe, w których wpisywano im wszelkie informacje dotyczące ich pracy, z referencjami włącznie. Najważniejsze znaczenie posiadała informacja o wysokości zarobków z ostatniego miejsca pracy – teoretycznie dawała gwarancję, że na kolejnej posadzie służąca nie dostanie mniej, niż jej zapisano. Ale były też przekleństwem, bo jak pisała Marcysia w powieści Walewskiej: „Pan, panicze zaczepiają, pani pisze w świadectwie: niemoralna, i już taka nie dostanie służby, chyba tam, gdzie nie patrzą w książeczkę”.
A: Pierwszą pracę Marianna znajduje u średniozamożnego mieszczaństwa. Jako dziewczyna bez doświadczenia wykonuje najpierw najgorsze prace. Jednym z takich zadań jest niewątpliwie froterka. Na czym ona polegała i dlaczego była taka wyniszczająca?
M: Parkiety w XIX i pierwszej połowie XX wieku wymagały pastowania i polerowania. Tam, gdzie powierzchnie do froterowania były wyjątkowo duże: w pałacach, dworach czy wielkich mieszkaniach w mieście wynajmowano mężczyzn trudniących się zawodowo nadawaniem podłogom połysku. Jak pisze Małgorzata Szubert w „Leksykonie rzeczy minionych i przemijających” (polecam!), froterzy ze szczotkami lub suknami przymocowanymi do stóp tańczyli posuwistym krokiem na parkietach, i to nawet jeszcze po I wojnie światowej, w dwudziestoleciu międzywojennym. Śmiało możemy sobie wyobrazić, że ten wysiłek był porównywalny z jazdą rowerem po wydmach albo bieganiem w wodzie, sięgającej bioder (kto spróbował, ten wie, jaki rodzaj zmęczenia mam na myśli). Dziewczęta, które w domach gorzej sytuowanej inteligencji czy mieszczaństwa pełniły rolę „dziewcząt do wszystkiego”, z trudem radziły sobie z tą pracą. Dobra posada – w języku służących – to była taka bez noszenia węgla z piwnicy, froterki i prania, cerowania i szycia bielizny, chociaż mogła być z prasowaniem.
A: Ile godzin dziennie pracowała służąca? Musiała zapewne wstawać szybciej od Pani, a położyć spać mogła się, gdy skończyła obowiązki.
M: Zdecydowanie tak. Służące pracowały 14-18 godzin na dobę, zazwyczaj od 5-6 rano do późnych godzin wieczornych, bez dodatkowego wynagrodzenia. Poza krótkim „wychodnym” w niedzielę, udzielanie wolnego w tygodniu nie było ówcześnie przyjęte.
A: Ze względów nazwijmy to „technologicznych” wiele czynności z zakresu sprzątania musiało odbywać się na rękach i kolanach. Jak według ówczesnych polskich obyczajów służąca powinna zachować się w momencie wejścia do pokoju Pani? Dla przykładu w wydanym w Londynie poradniku z 1859 roku „The servant’s behaviour book”, autorka Pani Motherly radzi, aby zawsze wstawać kiedy Pani wchodzi do pokoju, aczkolwiek od tej reguły jest jeden wyjątek: kiedy służąca klęczy czyszcząc podłogę lub piec, wystarczy pozostać na klęczkach i wysłuchać co Pani ma do powiedzenia. Czy tego typu szczegółowe zapisy, regulacje, widnieją również w poradnikach polskojęzycznych?
M: W poradnikach dla służby, które miałam okazję przeglądać, było sporo podobnie precyzyjnych informacji odnośnie grzecznego zachowania. Na przykład Adela Dziewicka pisała w 1899 r. w „Praktycznych wskazówkach dla dziewcząt służących”: „W służbie nigdy nie należy zapominać, że wchodząc rano po raz pierwszy do pokoju, należy grzecznie powiedzieć państwu i dzieciom „dzień dobry”. Gdy się Pani lub Pan o coś pyta, nie należy nigdy przerywać, ale spokojnie wysłuchać i dopiero, gdy pani skończy, odpowiedzieć. Uprzejma dziewczyna służąca nigdy zbyt głośno nie mówi, lecz półgłosem”. Albo „skoro pani zawoła, odłóż każdą robotę natychmiast, a wszedłszy do pokoju powiedz „słucham proszę pani”, nigdy „co?” jak to się czasem zdarza”… Zatem uwagi Dziewickiej i Motherly są do siebie podobne, ale widać jednak pewną różnicę. Dodam, że w cytowanym przeze mnie poradniku zaleca się osobom po raz pierwszym wizytującym dom w poszukiwaniu pracy sumienne wycieranie butów „w sieni” i ciche zamykanie drzwi, zamiast trzaskania. To są przecież porady dla dziewcząt ze wsi, nieobytych z miejską kulturą. Mamy do czynienia z innym kręgiem kulturowym. W Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XIX wieku w miastach zamieszkiwało ponad 70 % ludzi, na ziemiach polskich – było dokładnie odwrotnie. Byliśmy społeczeństwem wiejskim, ze słabym mieszczaństwem – taką raczkującą klasą średnią. I to wieś była w polskich warunkach największym rezerwuarem nisko wykwalifikowanej siły roboczej. Pozwalało to klasie średniej, a nawet zamożniejszym rodzinom robotniczym na utrzymywanie służby, kategorii już zanikającej po I wojnie światowej w krajach wysoko rozwiniętych.
I jeszcze jedna różnica: w polskich poradnikach było bardzo dużo wskazówek „moralnych”, być może dlatego, że ich autorami były przede wszystkim osoby ze środowisk katolickich. Nierzadko zawierały one więcej takich zaleceń, niż naprawdę potrzebnych w pracy domowej praktycznych wskazówek. Moralność katolicka miała służące „zaimpregnować” przeciw pokusom życia miejskiego i zakusom „bezbożnych” ludzi. Poza tym krążyły wówczas tłumaczenia z obcych dzieł, ale zasadniczo francuskich. Na przykład Rady dla służących przez X. C. J. Busson, wydane z pomocą Akademii Umiejętności w 1878.
Prasa dla służby na początku XX wieku także była pełna morałów, a do tego bardzo konserwatywna, najbardziej zresztą w Galicji. Krakowski „Przyjaciel Sług” uparcie przedrukowywał fragmenty poradników dla służących nawet sprzed blisko czterdziestu lat, bez ingerencji w styl i treść! Mam na myśli cytaty z książki W. Wielogłowskiego, Kucharki. Obrazek z obyczajów domownictwa miejskiego z 1858 oraz wspomnianego C. J. Bussona.
A: Mijają dwa lata. Marianna pracuje dalej jako służąca, otrzymuje jednak od zaprzyjaźnionego stróża informacje o nowej ofercie pracy. Jej nowym domem miałby stać się położony na przedmieściach pałacyk należący do bogatej inteligencji. Po wpisaniu referencji w książeczkę zatrudnia się w pięknie położonym domu niczym z bajki. Na miejscu okazuje się, że dołącza do małej armii służących, stając się małym trybikiem w maszynie. Czy tego typu marzenia rzeczywiście się spełniały, czy też ów „lepsze” posady dostawały osoby z zaprzyjaźnionego kręgu? Innymi słowy, czy Marianna jako osoba z zewnątrz mogła dostać się do takiego wystawnego domu?
M: Świat kuchennych schodów” rządził się swoimi prawami, faktycznie nasuwającymi skojarzenia ze sprawnie działającą maszyny, w której każdy trybik można zastąpić… . W filmie „Gosford Park” Altmana widać to wyraźnie, choć oczywiście dotyczy on realiów brytyjskich. W powieści Walewskiej o warszawskich służących lepsze posady otrzymywało się, zajmując miejsce koleżanek, co wskazuje na dużą rolę kontaktów osobistych. Ale równie ważne, a kto wie, czy nie istotniejsze było nabyte w toku pracy doświadczenie i determinacja osoby szukającej takiej pracy. Polecano osoby warte polecenia… Marianna świeżo przybyła ze wsi raczej do takiego domu nie trafi, bo najpierw musi dużo się nauczyć, a jej książeczka – zapełnić stosowną ilością wpisów pracodawców, z możliwie wysokim wynagrodzeniem. W warunkach warszawskich było to przynajmniej 9 rubli na miesiąc. Paradoksem było, że gorzej wynagradzano służące pracujące długo w jednym domu, niż te zmieniające posady co kilka lat. Związane to było z większą determinacją tych ostatnich w podbijaniu swojej ceny na rynku pracy, jak też z faktem nabycia wskutek tych „wędrówek” większego doświadczenia. Co jeszcze było biletem wstępu do wystawnego domu? Na ziemiach polskich – duża podaż pracowników, bo wieś zdawała się dostarczać nieograniczonych zasobów, ale też i duży na nich popyt. Im większy dom, tym większa była rotacja pracowników domowych, bo relacje były mniej „familiarne”. Mogła więc wystarczyć „dobra” książeczka, i to dawało szanse nawet na dostanie się do pałacyku. Inna sprawa, że pod zaborem rosyjskim w podmiejskich pałacykach mieszkały raczej ziemiaństwo i burżuazja, niż inteligencja – sukcesywnie przez rusyfikacyjną politykę rządu rosyjskiego spychana do roli pariasów.
A: Jednym z nowych wymogów, przed którymi stanęła Marianna są stroje służby. Czy służące buntowały się przeciwko nim, wyrażały dezaprobatę z powodu zmuszania ich do noszenia uniformów, czy też traktowały to jako coś naturalnego bądź wręcz przeciwnie – za symbol luksusu, awans społeczny?
M: Zdecydowanie strój pokojówki był znakiem awansu społecznego, pamiętajmy jednak, dla kogo? Mówimy o dziewczynie, która ze wsi trafiła do wielkiego miasta, jakim była już ówcześnie Warszawa. Kiedy Marcysia z powieści Walewskiej najmuje się w domu bogatej zasymilowanej Żydówki, w którym z boną i z dziećmi rozmawiało się tylko po francusku i gdzie „na co dzień dają od państwa czarną suknię i białe fartuchy”, a poza nią pracował też lokaj, praczka, kucharka i pomywaczka – jest dumna i szczęśliwa. Na drabinie społecznej staje wyżej niż samodzielnie utrzymujące się szwaczki. Wreszcie może zacząć odkładać pieniądze na posag…
A: Czy wzorem Wielkiej Brytanii bądź Stanów Zjednoczonych, również i dla służby bogatych włościan wprowadzano dwa rodzaje ubiorów? Literatura fachowa z epoki wymienionych krajów wspomina o tym całkiem poważnie. Dla przykładu w podręczniku „The expert maid servant” autorstwa Christine Terhune Herrick z roku 1904, typowym ubiorem służącej we wczesnej części dnia powinna być schludna zmywalna sukienka z białym fartuchem, do służenia zaś przy stole sukienka czarna z białym kołnierzykiem i czepkiem. O tym samym traktuje amerykański „The law of a household” Eunice Beechera z roku 1912, w którym to wymagania są jeszcze dokładniej sprecyzowane: z rana służąca powinna nosić lekką sukienkę z długimi rękawami, mieć krótkie uczesane włosy, czyste paznokcie, założony czepek i zawiązany fartuszek. Po południu zaś czarną sukienkę z białymi mankietami i kołnierzykiem wraz z fartuchem krzyżującym się na plecach i czepek”.
M: Niestety w znanych mi poradnikach dla służby nie spotkałam takich informacji, ale temat służby domowej w Polsce wciąż wymaga badań.
A: Jaki był sens noszenia przez służące czepków? Zrozumiałe jest, że podczas sprzątania chronił on przed kurzem, podczas przyrządzania posiłków przed włosami w półmiskach ale jaką mógł mieć funkcję podczas podawania do stołu? Wydany w 1897 roku podręcznik „Domestic Service” autorstwa Lucy Maynard Salmon traktuje czapkę jako odznakę służebności, formę poniżenia dziewczyny zatrudnionej w domu, jako element przypominający jej istniejących barierach.
M: Tak naprawdę mamy do czynienia ze sprawą bardziej złożoną niż chęć poniżenia. W teatrze życia codziennego – nawiązując do słynnego określenia Ervinga Goffmana – ubranie to kod, informujący jakie miejsce na tej scenie zajmujemy. O zjawiskach stygmatyzacji społecznej i kwestii teatralizacji życia napisano już dziesiątki tomów. Rzecz upraszczając, w okresie przed I wojną światową (jak w dawnych czasach) strój nadal traktowano dosłownie – jako znak przynależności do określonej warstwy społecznej. Uniform służącej był równie „wymowny” jak garnitur dżentelmena czy chłopska koszula.
A: Czy w polskich zamożnych domach (rezydencje, pałace) również panował brytyjski zwyczaj ustalania hierarchii służby domowej? Znane są z literatury i filmów nazwy stanowisk takie jak scullery maid (pomywaczka), laundry maid (praczka), kitchen maid (pomoc kuchenna), housemaid bądź maid of all works, która to zajmowała się generalnym sprzątaniem, na parlour maid („sypialniana”), czyli dziewczynie pomagającej w ubierani Pani skończywszy. Jak to wyglądało w Polsce?
M: Brytyjczycy, społeczeństwo konserwatywne, słyną z zamiłowania do hierarchicznych podziałów… W polskich realiach granice tych profesji bywały płynne, ale im bardziej znaczący społecznie i bogatszy dom, tym większe było wyspecjalizowanie służby. Co ważne, mężczyźni zajmowali w hierarchii służby domowej pozycję wyższą niż kobiety, co związane było między innymi z rosnącą feminizacją tego zawodu.
A: Marzeniem każdej zatrudnionej dziewczyny był awans na wyższe stanowisko. Kiedy przyjmowano nową dziewczynę (często najmłodszą) zaczynała od prac najprostszych, ale takich których bardziej doświadczone służące nie chciały wykonywać – niech to dla przykładu będzie zmywania naczyń. W razie jakichkolwiek przewinień ze strony służącej, co byłoby bardziej prawdopodobne – natychmiastowe wyrzucenie jej z pracy czy degradacja w hierarchii domu?
M: Obstawiam wyrzucenie z pracy. W warunkach wysokiej podaży taniej siły roboczej nikt nie zaprzątał sobie głowy zatrudnianiem reedukacją krnąbrnych czy podejrzanych służących. Tym bardziej, że nikt wówczas w służącej nie widział… człowieka. Dziś ciężko nam sobie wyobrazić te dystanse społeczne. Jak wspominała znana pamiętnikarka Irena Krzywicka, synowa słynnego polskiego socjalisty i prekursora polskiej socjologii, Ludwika Krzywickiego: „Można było być demokratą, socjalistą, komunistą, ale […] niepodobna było sobie wyobrazić, aby służąca chodziła innymi schodami niż kuchenne, aby nie całowała pani w rękę albo pozwalała sobie usiąść w jej obecności. To się rozumiało samo przez się, i nikt się nad tym stanem rzeczy nie zastanawiał, a najmniej same służące”.
A: Wyobraźmy sobie na koniec, że Marianna nie pochodzi z biednej rodziny, ale z zamożnego mieszczaństwa. Nie musi pracować, jej ojciec zapewnia jej całkowite utrzymanie. Decyduje się jednak, z jakichś powodów, podjąć pracę służącej, fascynują ją opowieści zasłyszane z zakamarków domu. Czy pozwolono by jej pracować w takim charakterze? Uważano by ją za osobę niezrównoważoną czy też szukającej niepotrzebnych przygód? Czy dobrze urodzona dziewczyna także zaczynałaby od najgorszych prac, czy też od razu pojawiłaby się na salonach, bezpośrednio przy Pani?
M: Córka z zamożnego mieszczańskiego domu nigdy nie podjęłaby się pracy służącej. Co więcej, myśl taka nie postała by jej w głowie, bowiem jedynym celem życiowym kobiet z warstw uprzywilejowanych (a więc mogących nie pracować) było dobre zamążpójście. Środowiskowy obyczaj i status społeczny nie pozwalał pracować córkom, ani żonom „mężczyzn na stanowisku” od średniozamożnego mieszczaństwa począwszy, aż po szczyty hierarchii społecznej. Wyłamywały się z niego zubożałe ziemianki i inteligentki, ale ich droga do pracy zawodowej zaczynała się od prób zdobycia wykształcenia, najmowały się w charakterze nauczycielek lub pracownic biurowych. Inną możliwością była na przykład praca modystki… Zubożałe przedstawicielki wyższych warstw społecznych często egzystowały też przy domach bogatych i lepiej materialnie sytuowanych krewnych, zajmując się opieką nad ich dziećmi – były bonami czy guwernantkami. Fizycznie – i to ciężko – pracować musiały kobiety z ludu, wśród których zajęcie służącej było jednym z najpopularniejszych.
A: Dziękuje za rozmowę.
M: Dziękuję i gratuluję udanego bloga. Pasjonaci zasługują na najwyższe uznanie, i często lepiej – proszę mi wierzyć – popularyzują wiedzę niż profesjonalni historycy.
Dr Monika Piotrowska-Marchewa, pracownik Instytutu Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodowo i z pasji badaczka historii społecznej XIX i I połowy XX wieku. Poza kwestią żeńskiej służby domowej (artykuły: „Trzech masz wrogów, którzy czyhają na zabicie twej duszy…”. Zagrożenia moralne w ujęciu polskich poradników i prasy dla służby domowej na przełomie XIX i XX wieku, w: Kobieta i rewolucja obyczajowa. Społeczno-kulturowe aspekty seksualności. Wiek XIX i XX. Zbiór studiów pod red. A. Żarnowskiej, A. Szwarca, Warszawa 2006, s. 247-264; Projekty modernizacji ustawodawstwa dotyczącego służby domowej w Polsce międzywojennej. Przyczynek do dziejów służby domowej, w: Od Napoleona do Stalina. Studia z dziejów XIX i XX wieku. Pod red. Teresy Kulak, Toruń 2007, s. 114-138; Pod patronatem Kościoła i w ogniu walki klasowej. Związki zawodowe żeńskiej służby domowej w II Rzeczypospolitej, w: Działaczki społeczne, feministki, obywatelki… Samoorganizowanie się kobiet na ziemiach polskich po 1918 r. Red. A. Janiak-Jasińska, K. Sierakowska, A. Szwarc, T. II, Warszawa 2009, s. 197-222; O służących i ich pracodawczyniach w Warszawie początków XX wieku na podstawie powieści „Moje służby. Dziennik Marcysi” Cecylii Walewskiej – w druku, przewidywany termin publikacji 2011 r.) zajmuje się dziejami najuboższych warstw społecznych, historią filantropii i opieki społecznej (książka: Nędzarze i filantropi: problem ubóstwa w polskiej opinii publicznej w latach 1815-1863, Toruń 2004) i historią kobiet (zob. ostatnio: Kobieta, rodzina i życie codzienne na ziemiach polskich w XIX wieku, „Mówią Wieki” 2011, nr 3). Prowadzi też badania nad życiem i pracą nauczycielek szkół powszechnych i średnich w Drugiej Rzeczypospolitej.
Pingback: Powieszone służące, czyli reinterpretacja eposu. | Strona Magdy Lipiec
Swietny wywiad! Gratuluje!
Malgorzata